Tytani. Znowu. Nigdy nie dadzą sobie na wstrzymanie? Czemu nas pożerają, skoro nie potrzebują pożywienia? Czemu na moich oczach odgryzają głowy przyjaciołom? Czemu...
Usiadłem pod drzewem. Wokół mnie toczyła się bitwa na śmierć i życie. Moi towarzysze zwinnie skakali dookoła, podczas gdy ja zwyczajnie siedziałem pod drzewem. Nikt się mną nie przejmował, jak i ja nie przejmowałem się nikim. Ziemia trzęsła się pod ciężarem pięćdziesięciometrowego olbrzyma. Kącikiem oka zauważyłem, że różnił się od innych nie tylko rozmiarem - miał na sobie pancerz.
Westchnąłem cicho pod nosem, mając naiwną nadzieję, że zniknie. Zapadnie się pod ziemię, a razem z nim cała zgraja. Nie miałem już siły na walkę, pomimo, że moje mięśnie miały się całkiem dobrze.
Czy to chwila słabości? Moment załamania?
- Levi! Levi! - głos jakby przez mgłę dobiegł mych uszu. Leniwie przekręciłem głowę w kierunku wołania. To Erwin. Zdaje się, że nawoływał mnie do walki, której bardzo nie chciałem toczyć.
Zmusiłem swe ciało do wstania, a kiedy to nastąpiło, już automatycznie użyłem lin przy swoim pasie do szybszego poruszania się. Zwinnie wymijałem ludzi, którzy chronili swe rodziny, uciekali z domów, biegali chaotycznie. Haczyki na linach złapały się jednego z domów. Przebiegłem kawałek po ścianie, by następnie odbić się od niej i rzucić na rywala. Miecze w moich dłoniach zaczęły wbijać się w plecy przeciwnika, co pozwoliło mi na wspinaczkę, aż do jego słabego punktu - karku. Monstrum machało rękoma dookoła, jednak nie mógł mnie dosięgnąć, byłem zbyt szybki. Potwór krzyczał w niebogłosy, lecz po chwili zadałem ostateczny cios. Wbiłem oba ostrza w kark tytana, ten zamilkł. Padł na ziemię.
Już nigdy więcej nikogo nie skrzywdzi.